Pobudujmy się razem. Bo możemy!

Pobudujmy się razem. Bo możemy!

Pobudujmy się razem. Bo możemy!

Masz kredyt na mieszkanie? A może nie możesz go dostać, bo bankowi analitycy stwierdzili, że nie mogą Ci zaufać? Lub też myślisz o własnych czterech kątach, ale jakoś tak ani nie za bardzo chcesz brać kredyt, albo nie masz wystarczająco dużo pieniędzy na koncie… Takich jak Ty jest wielu. A to oznacza, że możecie o wiele więcej. Ale tylko razem.

Kooperatywy mieszkaniowe/budowlane w Polsce powoli się rozkręcają. Pomysł ten, jak się pewnie domyślasz, przywędrował z Zachodu (a może – z Północy; ale… nad Wisłą nie jest zarazem niczym nowym!) i był odpowiedzią na bardzo konkretną potrzebę.

Duńczycy w latach sześćdziesiątych XX wieku byli niezadowoleni z tego, co oferuje im rynek mieszkaniowy. Było drogo, niekoniecznie dobrze i tak dalej. Ludzie się wkurzyli na to i zaczęli się organizować. Brzmi prosto? Bo trochę tak było (a trochę – nie).

 

Ale to już było!

Tak, ale to już było. I tak, kooperatywy mieszkaniowe działały prężnie w Polsce w dwudziestoleciu międzywojennym. Wybudowały wiele budynków, a większość z nich ma się dobrze do dziś. Wrocławskie osiedle WUWA, spora część warszawskiego Żoliborza, wiele budynków w Białymstoku, wiele (często trudnych do dostrzeżenia) inicjatyw oddolnych w całym kraju… Było tego bardzo dużo.

A to wszystko dlatego, że ludzie nie mieli gdzie mieszkać, a państwo niekoniecznie miało jak się tym tematem zająć. Znajomi skrzykiwali się i organizowali, bo taka była potrzeba. Nie było mieszkań, więc często znajomi z pracy zbierali się i ruszali temat budowy. Bez kłopotu uzyskiwali kredyt (administracja patrzyła przychylnie na te inicjatywy) i dosyć szybko udawało się ukończyć… budowę (bo inwestycją tego nikt by chyba nie nazwał, w końcu nikt na tym nie chciał zarabiać, a po prostu mieć gdzie mieszkać).

 

I znowu „prawie jak”…

Jak się domyślasz, kooperatywy mieszkaniowe (żeby nie używać terminu „spółdzielnie”, który niezbyt dobrze się kojarzy) zakładają tworzenie wspólnoty. Zbiera się grupa osób, dogadują plan, wybierają projekt, składają się na pierwsze wydatki, szukają inwestora (banku), który udzieli kooperatywie kredytu i zaczynają budowę. W sumie – deweloperka w pełnej krasie. Ale nie do końca.

Deweloperzy są zazwyczaj w lepszej sytuacji niż kooperujący. Nie mają kłopotu ze znalezieniem inwestora (banki mają gotowe produkty kredytowe dla developerów), zarządzający miastami najczęściej im sprzyjają. No i są prywatnymi przedsiębiorcami, którym zależy na zysku. Oznacza to często cięcie kosztów lub nieuczciwe praktyki wobec klientów (kto nie słyszał o „babolach” w nowych mieszkaniach czy nagłym braku garażu, za który ktoś już zapłacił). Taki jest niestety ten rynek.

Dlatego cohousing (lub – kooperatywy mieszkaniowe) jest w Polsce bardzo atrakcyjną alternatywą (nawet teraz, gdy ma ruszyć projekt mieszkań czynszowych). Zwłaszcza, że można od początku mówić „na swoim”, ale i „u nas”.

Ale na pewno razem

Od początku kooperatywa ma jasny cel – postawienie budynku, w którym będzie mieszkać kilka rodzin. Każdy z jej członków zarazem inwestuje, planuje, organizuje i korzysta. Często okazuje się, że ktoś zna jakiegoś dobrego księgowego, ktoś słyszał o dobrej ekipie budowlanej, nawet niekoniecznie „stąd”, jakimś rozgarniętym architekcie, elektryku, hydrauliku, kierowniku budowy… Właśnie to jest siła tych kooperatyw!

Ale za tym budowaniem stoi też idea. Jest ona prosta – żeby mieszkańcy stworzyli prawdziwą wspólnotę, nie tylko taką na papierze. Jest wspólny ogródek, czasem altanka. Można usiąść i porozmawiać. O tym, że mieszkania powinny być dla mieszkańców, a nie dla dewelopera, chyba nie trzeba wspominać.

 

Plusy dodatnie?

Pierwszą polską (współczesną) kooperatywę mieszkaniową zawiązano na Pomorzu, gdzie działa Pomorska Kooperatywa Mieszkaniowa (PKM). W 2012 roku skrzyknęła się grupa i w krótkim czasie stanął ośmiorodzinny bloczek. Projekt kupili u rozsądnego architekta, poprawił go i dostosował człowiek „z rodziny”; znaleźli dobrą działkę i pokonali razem przeciwności.

Największym kłopotem okazało się znalezienie banku, który udzieliłby kredytu na budowę, ale i to udało się jakoś załatwić. Po prostu banki nie miały oferty dla kooperatyw (nikt o tym nie myślał…). Zmienia się to, na przykład za sprawą Wrocławia i PKM, jednak polski cohousing wciąż raczkuje.

 

My tu tylko na chwilę

Kooperatywy mieszkaniowe to dosyć krótko żyjące inicjatywy. Zaczynają się od spisania umowy, kończą w dniu przekazania kluczy. Owszem, potem jest spółdzielnia mieszkańców, ale to nie to samo. Ważna jest tu idea, która zaczyna przyciągać ludzi. Pewnie się domyślasz, że pierwszy „kooperatorzy” raczej nie spodziewali się tego, że w cztery lata od ruszenia tematu w ich okolicy będzie budowany czwarty budynek „wspólnotowy”. Ale na pewno nikomu nie brakuje entuzjazmu.

Chodzi w dużej mierze o pieniądze. Budynek postawiony z inicjatywy przyszłych mieszkańców jest zazwyczaj sporo tańszy. Jak chwalą się członkowie PKM – ceny są niższe o 20% – 30% od rynkowych. Do tego łatwiej o mieszkanie naprawdę dostosowane do potrzeb właścicieli. Może obiło Ci się o uszy coś o kooperatywie w Słupsku, ale wieści o niej ucichły. Za to aktywna jest ta z Białegostoku.

Robi się coraz ciekawiej!

Komentarze